środa, 3 października 2012

#17. There ain't no reason you and me should be alone tonight.

-Co ty do cholery wyrabiasz?! - warknęłam, kiedy tylko otrząsnęłam się z zaskoczenia i odepchnęłam go od siebie.-Myślałem, że tego chcesz. - powiedział zdziwiony moją reakcją.
-Czyżby? Bo wydaje mi się, że wyraźnie zastrzegłam w „umowie”: zero całowania.
-Ale przecież chciałaś...
-Co chciałam?! Żebyś mi wpychał język do buzi? Nie, nie chciałam. - zeskoczyłam ze stołka i zdenerwowana ruszyłam w stronę szatni.
-Gabe, co robisz?
-Wychodzę.
-A co z umową?
-Złamałeś ją! Miło było. Pa. - wyszarpnęłam ramię z jego uścisku, ale złapał je ponownie, więc wolną ręką spoliczkowałam go. Kiedy mnie puścił, poprułam dalej przed siebie. Dzięki Bogu nie szedł już więcej za mną. Zabrałam z szatni płaszcz i torebkę i wyszłam na zewnątrz. Rzucając obelgi we wszystkich znajomych mi językach wyjęłam paczkę fajek, włożyłam jedną do ust i już miałam schować pozostałe, kiedy poślizgnęłam się na lodzie, machnęłam rękami by złapać równowagę, przy czym wywaliłam ponad połowę pozostałości paczki w śnieg.
-KURRRWAA!! Co jeszcze?! - krzyknęłam w stronę nieba, bliska płaczu ze złości i spojrzałam z żalem na leżące w śniegu papierosy. - Przynajmniej Jack by się ucieszył. - wzruszyłam ramionami zrezygnowana i wyjęłam z płaszcza zapalniczkę. Już miałam podpalić trzymanego w buzi papierosa, ale jednak zrezygnowałam i wyplułam go w śnieg, obok pozostałych. - Pierdolę. Poradzę sobie i bez tego. - stwierdziłam stanowczo, wyrzucając resztę paczki do śmietnika. - Boże... co się ze mną dzieje?
-Wiesz, że gadanie do siebie, to zazwyczaj zły objaw? - dopiero teraz zobaczyłam Wilshere’a opierającego się o murek ledwie dwa metry ode mnie.
-Widzę, że już nie jesteś obrażony na cały świat, Bóg jeden wie o co. - zauważyłam kąśliwie, zanim ugryzłam się w język.
-A ty, jak widzę, już nie tryskasz szczęściem i miłością. Czyżbyś została rzucona przez swojego „chłopaka” na rzecz tej blondyny? - odgryzł się, robiąc cudzysłów w powietrzu. Nie chciałam zaczynać sprzeczki, chociaż miałam jeszcze parę niemiłych komentarzy w zanadrzu.
-Nie. Właściwie, to ja go rzuciłam po tym, jak chciał mnie udusić.
-CO?!
-Och, nie... Nie w taki sposób jak pewnie myślisz.
-To w jaki?
-Próbował wepchnąć mi język do gardła. - skrzywiłam się na wspomnienie incydentu i oparłam się o murek obok niego.
-Że jak?
-Chryste... Wilshere, tobie już się głupota od Aarona udziela? - jęknęłam zirytowana. - Pocałował mnie. Wsadził mi jęzor w buzię. Kapewu?
-Chyba... A ty co zrobiłaś?
-Chwilę to trwało, ale jak już ogarnęłam co się dzieje, to go odepchnęłam i wyszłam stamtąd. - wyjaśniłam. - Po tym, jak go spoliczkowałam. - dodałam. - Wspaniałe zakończenie dnia. - powiedziałam z sarkazmem, a on strzelił się dłonią w czoło.
-Zapomniałem! Wszystkiego najlepszego. - powiedział i pocałował mnie w policzek. - Trochę późno, ale lepiej późno niż wcale, nie?
-Dziękuję. - odpowiedziałam.
-A co do tego marnego zakończenia dnia, to jeszcze możemy coś z tym zrobić. - wstał i wyciągnął w moją stronę rękę. Spojrzałam pytająco na niego. - No chodź. To będzie mój prezent urodzinowy dla ciebie.
-Ale ja nie dałam żadnego prezentu tobie. - wykręcałam się. Zastanowił się chwilę, po czym odparł.
-Więc to, że ze mną pójdziesz, będzie twoim prezentem dla mnie.
-To, że pójdę z tobą byś mógł dać mi prezent urodzinowy, będzie moim prezentem dla ciebie? - dopytałam się.
-To brzmi znacznie mniej skomplikowanie w mojej głowie. - odpowiedział po chwili zastanowienia. - To jak będzie?


Przeniosłam parokrotnie wzrok z jego dłoni, na jego wyczekująco-proszącą twarz, przemyślając wszystkie „za” i „przeciw”. Byłam potwornie zmęczona i nadal jeszcze zła, ale z drugiej strony jeszcze przed północą i nie miałam ochoty wracać do domu, a perspektywa spędzenia mile czasu w towarzystwie normalnego już Jacka wydawała się dosyć dobrym pomysłem. W końcu chwyciłam jego dłoń i wstałam, a on z uśmiechem radości i triumfu pociągnął mnie w ciemną noc.

Złapaliśmy nocny autobus i po przejechaniu kilku przystanków wysiedliśmy w kompletnie nieznanej mi okolicy, co zresztą mnie nie dziwiło, skoro ledwie znałam okolice domu Gibbsów...
-Jack, gdzie my właściwie jesteśmy? - zapytałam, kiedy szliśmy po śliskim chodniku.
-W Londynie, Gabe. - odpowiedział uśmiechając się. Prychnęłam zirytowana.
-Och, dzięki... W życiu bym się nie domyśliła.
-Pomyślałem, że skoro już jesteś w Londynie, to powinnaś trochę pozwiedzać. A Londyn, jest najpiękniejszy w zimową, śnieżną noc, Słonko. - powiedział, zatrzymując się. Dopiero teraz zauważyłam, że przed nami piętrzy się wielka słynna wieża zegarowa.
-Big Ben. - powiedziałam, a kiedy tylko zamilkłam, zegar zaczął wybijać dwunastą, a z nieba zaczął sypać śnieg. Nie mogłam się powstrzymać przed wybuchnięciem śmiechem. Nie wiedzieć czemu, rozłożyłam ręce i zaczęłam kręcił się wokół własnej osi, wpatrując w niebo wystawiając do niego twarz, by zimne płatki padały na moją twarz. Po paru obrotach zakręciło mi się w głowie i tylko dzięki temu, że Jack mnie przytrzymał, nie upadłam. Spojrzałam ponownie na cały pałac, którego wieża była częścią. Oświetlony był mnóstwem świateł, do tego cała okolica i plac przed pałacem przystrojone były w kolorowe, świąteczne lampki i dekoracje. Gdzieś dalej majaczył most, a za nim kolejny las miliarda kolorowych świateł i neonów. Magia.
-Co tam jest? - zapytałam wskazując na fioletowe światła piętrzące się ponad pozostałymi po drugiej stronie mostu.
-Kolejny przystanek wycieczki. London Eye.
-Działa teraz, w zimie? W nocy?
-Inaczej bym cię tam nie zabierał. Chodź. - złapał mnie za rękę i pociągnął w stronę postoju taksówek. Parę minut później staliśmy przed wielkim kołem.
-Ja chyba tam nie wejdę. - stwierdziłam, gdy mielimy wejść do dużej, pustej kopuły.
-Gabe, no daj spokój.
-Przecież to ma jakieś sto metrów wysokości. I ta kabina jest taka mała!
-Sto trzydzieści pięć, tak dla jasności.
-Nie pomagasz!
-A ta kopuła wcale nie jest taka mała. Co ty, masz klaustrofobię i lęk wysokości?
-Osobno nie. Razem tak. Nie lubię być w małych pomieszczeniach na dużych wysokościach.
-Och, daj spokój! Nic ci nie będzie.
-Skąd...
-Będę tam z tobą. Przecież nie pchałbym się, gdyby coś się miało nam stać, nie?
Spojrzałam na niego. Był stanowczy, ale dało mi to pewnego rodzaju poczucie bezpieczeństwa.
-Ale nie myśl, sobie, że cię puszczę! - powiedziałam ściskając mocno jego dłoń. - A jeśli zginę, będę cię prześladować do końca twojego życia! - pogroziłam mu palcem, a ten ze śmiechem popchnął mnie delikatnie do środka kopuły. O mój Boże... Widoki były zachwycające! W zasięgu wzroku miałam niemal całą panoramę miasta, oświetlonego nocnymi światłami. Coś pięknego. Nawet mój strach przestał dawać o sobie znać, więc chciałam puścić dłoń Jacka, ale wtedy do mnie dotarło, że to on trzyma moją. W żaden sposób nie chciałam zakłócać niesamowitości tej chwili, więc stałam tak nadal u boku Anglika z dłonią złączoną z jego dłonią, podziwiając pogrążone we śnie miasto.
Kiedy około czterdziestominutowe okrążenie dobiegło końca, w ciszy wysiedliśmy i ruszyliśmy przed siebie. Nie odeszliśmy zbyt daleko, bo do wesołego miasteczka, umiejscowionego u stóp London Eye. Łaziliśmy po całym miasteczku, ale nie skorzystaliśmy z żadnej kolejki czy innej atrakcji. Po prostu tam byliśmy, rozglądaliśmy się wokół, przyglądając się ludziom, popijając gorącą czekoladę zakupioną przez Anglika w jednym ze stoisk.
-Okej, sprezentowałeś mi wycieczkę po Londynie, więc muszę choć trochę ci się zrewanżować. - powiedziałam, ciągnąć go w stronę stoiska, które przykuło moją uwagę.
-Strzelnica? - zdziwił się, kiedy stanęliśmy przed właścicielem.
-Co mam ci ustrzelić? - zapytałam Jacka.
-Gabe, serio nie...
-Zagram o tamtego różowego królika. - powiedziałam właścicielowi i zapłaciłam.
-I ja mam potem z tym łazić?
-Tak. - stwierdziłam obojętnie i oddałam trzy precyzyjne strzały, które zagwarantowały mi wygraną maskotki. - Spóźnione wszystkiego najlepszego. - powiedziałam z rozbawieniem patrząc na minę chłopaka, kiedy wręczałam mu metrowego różowego królika.
-Może poniesiesz go dla mnie przez jakiś czas?
-Nie. Jest za ciężki. - powiedziałam stanowczo. Z nie najszczęśliwszą miną wziął ode mnie pluszaka. - Och, no dobra. Poniosę go przez jakiś czas, żeby twoje ego nie ucierpiało, gdyby ktoś cię z nim zobaczył. - odebrałam maskotkę i wcisnęłam ją sobie pod pachę.
-Dzięki, G. Za to cię kocham. - powiedział obejmując mnie ramieniem.
-Tylko się nie przyzwyczajaj. Za kwadrans zmiana. - ostrzegłam i objęłam go w pasie.
Kiedy jechaliśmy taksówką, po jakichś dwudziestu minutach drogi w końcu zapytałam.
-Jack, gdzie teraz jedziemy.
-Jesteś fanką Harry’ego Pottera, prawda?
-Raczej Potteromaniczką. - zaśmiałam się. - Skąd wiesz?
-Widziałem książki w twoim pokoju.
-No tak... Więc gdzie idziemy i co ma z tym mój fioł na punkcie Pottera?
-Bo udajemy się tam, gdzie każdy fan Pottera powinien być choć raz.
-Do Hogwartu?! - zawołałam z przesadną nadzieją i ekscytacją w głosie, szarpiąc go lekko za rękaw kurtki.
-Nie. - odpowiedział przez śmiech. - Prawie. - dodał, a kiedy taksówka się zatrzymała i po jej opuszczeniu ujrzałam wielki budynek dworca, wiedziałam już, gdzie jesteśmy.
-Czy to jest...
-King’s Cross. - przerwał mi, a ja podskoczyłam do góry z radości, niczym mała dziewczynka. Mała rzecz, a cieszy. Od razu udaliśmy się w poszukiwaniu peronu dziewiątego i dziesiątego. Kiedy tylko je znaleźliśmy, od razu podeszłam do barierki między tymi dwoma peronami i dotknęłam jej.
-Czasami chciałabym, żeby to wszystko było prawdą. Magia, Hogwart, smoki, ulica Pokątna, sowy przynoszące pocztę...
-Nawet Voldemort? - zapytał, w odpowiedzi otrzymując mój krytykujący wzrok.
-Jak byłam mała, chciałam przyjść tu pierwszego września, wyczekując na tłumy ludzi z wielkimi kuframi, miotłami i klatkami z sowami na wózkach bagażowych, narzekających na mugoli i znikających w tej ścianie.
-Wszystko było by łatwiejsze.
-Na pewno wiele... - powiedziałam. - No i ci gracze quidditcha. - dodałam rozmarzonym głosem.
-Pff... Piłkarze są miliard razy lepsi. - odpowiedział nieco urażony, na co wybuchłam śmiechem.
-Chodźmy lepiej, zanim pojawi się tu jakiś szukający i mnie oczaruje swoim wdziękiem, urokiem, akcentem i miotłą. - wzięłam Jacka pod ramię i ruszyliśmy ku wyjściu przed dworzec.
-I tak nikt nie ma lepszych dołeczków niż ja.
-Jestem zmuszona przyznać ci rację.

Zanim dotarliśmy do domu, zahaczyliśmy jeszcze o jakieś miliard miejsc. Z całej tej trasy z King’s Cross najbardziej zapamiętam pizzerię, w której podają mega pyszne żarcie. No i jeszcze moment, kiedy nie mogłam już dać kroku w botkach na obcasie, a Jack wspaniałomyślnie postanowił zanieść mnie na własnych plecach jakieś pół kilometra od przystanku do domu. Będę mu za to dozgonnie wdzięczna. Pewnie bym zasnęła, gdyby nie fakt, że musiałam pilnować by nie zgubić wielkiego pluszowego królika.
-Na mnie już najwyższa pora. - powiedział odstawiając mnie na ziemię przy bramce. - Zadzwonię po taksówkę. - wyciągnął z kieszeni spodni telefon, druga ręką sennie przecierając oczy. Była czwarta rano.
-Zawsze możesz przespać się u mnie na kanapie. Podejrzewam, że u Kierana koczują Aaron i Lea.
-Dzięki ale jednak wrócę do siebie. Potem będę musiał znowu wysłuchiwać pretensji „traktujesz dom jak hotel!” „nigdy cię nie ma!” „gdybym nie oglądała twoich meczów, już pewnie zapomniałabym jak wyglądasz”. - idealnie sparodiował głos matki.
-Niech ci będzie. Ale nie pozwolę ci czekać na taryfę na tym mrozie. Chodź. - pociągnęłam go do domu. Podczas kiedy ja męczyłam się z otwarciem drzwi, on zadzwonił po taksówkę, na którą miał czekać czterdzieści minut. Kiedy w końcu dostaliśmy się do domu, zrobiłam nam ciepłej herbaty z cytryną. Usadowiliśmy się na salonowej kanapie otulając kocem i włączyliśmy telewizor.
-Plotkara! Zostaw! - zabrał mi pilota. Wybuchłam śmiechem.
-Oglądasz Plotkarę?
-A ty nie?
-Oglądam. Ale ten odcinek widziałam już z dziesięć razy.
-I tak nie ma nic lepszego.
Miał rację. Wzruszyłam więc ramionami, odstawiłam pusty kubek po herbacie i umościłam się wygodniej między oparciem kanapy, a ramieniem Jacka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz