środa, 3 października 2012

#12. "It's the eyes, ain't it? They look at you right before they go. And then they just drift away into nothing."


*** 

W salonie zapadła niezręczna cisza. Nikt nie odważył się odezwać, czy ruszyć. Kieran patrzył tępo w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowały się oczy Polki. Zanim powiedziała ostatnie zdanie, już żałował swoich słów. Zobaczył w jej oczach smutek. Smutek, cierpienie i żal. Żal do niego.
-Brawo braciszku. Świetnie. - warknęła zdenerwowana Jennifer, po czym odeszła z telefonem w ręku, wystukując numer do brunetki. Lea odeszła bez słowa za Jennifer. Znajomi patrzyli po sobie z zaskoczeniem i niedowierzaniem. Cesc pokręcił głową, wyraźnie zawiedziony zachowaniem młodego Anglika. Theo zarządził wypicie drinka i włączenie muzyki, dzięki czemu wszyscy zaczęli powoli się rozchodzić. Hiszpan odwrócił się do Jacka, który gdyby tylko mógł, spojrzeniem rozniósłby Gibbsa w drobny mak. Fabregas musiał szturchnąć młodszego kolegę, by ten zwrócił na niego uwagę.
-Idź, znajdź ją.. - powiedział. - No już! - popchnął go, gdy ten nie zareagował. Wilshere rzucił ostatnie spojrzenie Kieranowi, który nadal stał tak, jak stał, po czym zabierając wcześniej kurtkę, wybiegł na dwór w ślad za Polką. Na dworze spotkał tylko Aarona, który wycierał coś o swoją bluzę. Kiedy tylko zobaczył Anglika, wskazał kierunek, w którym pobiegła dziewczyna.
-Czekaj, Jack! - zawołał jeszcze za kolegą, po czym zdjął swoją kurtkę i wręczył ją przyjacielowi. - Przyda się. A gdyby pytała, mam jej komórkę. - wskazał na przedmiot, który uprzednio wycierał.
-Dzięki. - powiedział Anglik i pobiegł we wskazanym przez Walijczyka kierunku.
Znalazł ją siedzącą na ławce. Siedziała skulona z twarzą w dłoniach, trzęsąc się z zimna.


Szłam przed siebie przez jakieś dwie minuty, a łzy nie przestały wypływać z moich oczu, jakby ktoś rozwalił zawór, który udało mi się utworzyć nie cały rok temu. W końcu zatrzymałam się przy jakiejś ławce i opadłam na nią bezradnie. Nie czułam zimna mimo, iż byłam tylko w krótkiej sukience. Jedyne, co czułam, to tę okropną pustkę w środku. Jakby mi ktoś wyrwał serce, płuca, żołądek, wszystko.
-KURWA! - wrzasnęłam na całe gardło. Jakby to miał cokolwiek pomóc... Schowałam twarz w dłoniach i próbowałam się uspokoić, co jednak przynosiło odwrotny efekt. Po chwili siedzenia zaczęłam dygotać, mimo iż nadal nie czułam zimna. Nagle poczułam, jak ktoś otula mnie kurtką. Dopiero po zetknięciu mojej skóry z zimnym materiałem, poczułam mróz i zaczęłam dygotać jeszcze bardziej. Po chwili jednak zamiast zimnej kurtki miałam na sobie ciepłą bluzę i dopiero na nią ktoś narzucił czarny materiał. Nie patrzyłam, kto to zrobił. Nie chciałam, żeby ktokolwiek widział mnie w takim stanie.
-Cieplej? - usłyszałam głos Jacka, a po chwili Anglik usiadł obok mnie. Pokiwałam głową, włożyłam ręce w rękawy bluzy i odwróciłam głowę w drugą stronę. - Nie zapytam jak się czujesz, albo czy wszystko w porządku, bo widzę, że nie jest. Ale jest może coś, co mógłby zrobić? Jakoś ci pomóc?
-Zostaw mnie samą, proszę. - odpowiedziałam, otulając się bardziej ubraniem Anglika.
-Co to, to na pewno nie. Nie tutaj i nie w tym stanie.
-Jack, proszę. - starałam się zapanować nad głosem. - Chcę tu posiedzieć, wypłakać się i uspokoić.
-Więc posiedzę tu z tobą.
-Jack...
-Gabe! Nie ma mowy. - powiedział stanowczo. Nie odpowiedziałam nic. - Chcesz porozmawiać? O czymkolwiek?
Poczułam potrzebę wyrzucenia tego z siebie. Po raz pierwszy zdecydowałam się to komukolwiek opowiedzieć. Wbiłam wzrok w ziemię i zaczęłam skubać brzeg sukienki.
-Robert był starszy ode mnie trzy lata. Urodził się dokładnie tego samego dnia co Jennifer. Podobno pierwszego dnia, kiedy wróciłam z mamą ze szpitala próbował wynieść mnie na klatkę schodową i tam zostawić. - zaśmiałam się. - Półtorej temu dostał mocny cios na meczu piłki ręcznej. Cios w nerkę. Dzięki temu, podczas jakichś kontrolnych badań wykryto u niego niewydolność. Musiał mieć przeszczep, najlepiej jak najszybciej. Na czekanie na liście nie mieliśmy co liczyć. Za to ja od początku, jak tylko usłyszałam o przeszczepie, zdecydowałam się zostać dawcą. Nie z przymusu „bo to brat”. Po prostu czułam, że muszę mu pomóc. Chciałam mu pomóc. Więc jak tylko skończyłam 18 lat, zrobiliśmy wszelkie potrzebne badania i trzy dni później oddałam mu nerkę. Początkowo wszystko wydawało się być w porządku. Ja dochodziłam do siebie zadziwiająco szybko. Robert też radził sobie nie najgorzej  Ale jednak po czterech dniach zaczął czuć się gorzej. Zrobiło się jakieś zapalnie, nie wiem, nie znam się na tych rzeczach. Wiedział, że umrze. Czuł to. Tego dnia, piątego dnia po operacji, zawołał mnie do siebie. I wiesz co mi powiedział? Przeprosił. - zaśmiałam się z wyrzutem. Gula w moim gardle rosła, utrudniając mi mówienie. - Rozumiesz to? Przeprosił, że oddałam mu nerkę, a on i tak ją zmarnował. Przeprosił, że jej nie wykorzystał, że zostawił uszczerbek na moim zdrowiu. Przeprosił, że nie przeżyje. - niemal wyszeptałam, a kolejna fala łez potoczyła się po moich policzkach. Jack chwycił moją dłoń, co dodało mi nieco otuchy. Wzięłam głęboki wdech i kontynuowałam. - Powiedział, że zawsze ze mną będzie, że nigdy nie będę sama i odszedł. Tak po prostu. A jedyne, co mogłam zrobić, to być przy nim, trzymać go za rękę i patrzeć jak jego oczy gasną i zostają puste. Bez tej zadziornej iskierki, która zawsze się w nich tliła. Która zawsze mówiła, że coś kombinuje, zawsze zwiastowała kłopoty. Ona po prostu zniknęła. - Jack ścisnął mocniej moją rękę. - A ja siedziałam tam, ściskając jego dłoń, jakbym miała nadzieję że za chwilę wróci, śmiejąc się, że mnie nabrał. Nie zrobiłam nic. Nic! Po prostu patrzyłam...
Wybuchłam płaczem jak dziecko, a Jack objął mnie i przytulił do siebie, próbując uspokoić.
-Nie mogłaś zrobić nic więcej. Zrobiłaś wszystko, co mogłaś. Oddałaś mu nerkę! To nie twoja wina, że mimo to umarł. - mówił, nie przestając głaskać mnie po włosach. Jego głos działał tak... uspokajająco i kojąco. Po jakimś czasie, kiedy opanowałam spazmy płaczu, odsunęłam się od niego.
-I to kolejny powód, dlaczego nie mogę tak po prostu rzucić się ojcu na szyję... Wiedział o chorobie Roberta, a mimo to nie przyjechał. Nawet nie zadzwonił, by zapytać, co z nim. Jak my sobie z tym radzimy. Mama prosiła, by przyjechał, by był dla mnie, dla Luizy wsparciem, ale odmówił. Wiedział, że oddaję mu nerkę. Tym również się nie zainteresował. Owszem, Robert nie był jego synem. Mama nigdy mi nie powiedziała, kto nim był, a ojciec nigdy go nie uznał. Zawsze traktował go gorzej. Zawsze. I nawet kiedy Robert umarł, ojciec nie przyjechał na pogrzeb. Nie przyjechał by być z nami. Potrzebowałam go, jak nigdy wcześniej, a jego nie było! Nawet nie powiedział nic więcej poza cholernym „Przykro mi”. Więc jak do cholery mam mu wybaczyć? Jak? Mam udawać, że nic nie było? Że wszystko jest w porządku?
-Aż trudno w to uwierzyć... Zawsze myślałem, że rodzina jest dla niego najważniejsza. Nie mógł doczekać się twojego przyjazdu jak dzieciak Bożego Narodzenia. Ale teraz zastanawiam się, jak on mógł myśleć, że po tym wszystkim, tak po prostu odbuduje wasze kontakty. - Jack nie krył zaskoczenia i złości.
-Nawet nie powiedział Kieranowi i Jen o istnieniu Roberta! I jakim prawem Kieran próbuje mnie oceniać na podstawie moich relacji z ojcem, o których tak naprawdę nic nie wie?!
-Wiesz, Kieran ma na punkcie ojca pewien, hm, kompleks.
-Kompleks?
-Jego ojciec zginął w wypadku samochodowym sześć lat temu. Kieran przechodził wtedy coś w rodzaju młodzieńczego buntu, kłótnie z ojcem były codziennością. Padało wiele niepotrzebnych, ostrych słów z jego strony, których potem bardzo żałował. Ale był zbyt dumny, żeby kiedykolwiek przeprosić. Myślał, że ma czas, ale niestety... Nie mógł sobie wybaczyć, być może nawet do tej pory, że nie załagodził tych wszystkich kłótni.
-Nie wiedziałam. - powiedziałam zaskoczona. Nigdy się nie zastanawiałam nad tym, co się stało z ojcem bliźniaków.
-Tak, jak on nie wiedział o twoim bracie.
-I teraz co, próbuje mnie przestrzec przed popełnieniem jego błędów? No sorry, stary, ale nie tędy droga.
-Myślę, że w końcu to do niego dotarło.
Zaśmiałam się i otarłam jeszcze wilgotne policzki.
-Przedstawienie chyba nie było w planie imprezy. - odezwałam się po chwili milczenia, trochę zawstydzona całą aferą.
-Chyba nie. Ale Theo już opanował sytuację.
-Cóż mogę powiedzieć, oto ja! Pełna dramatów Polka w Londynie!
-Tylko troszeczkę. - zaśmiał się Jack.
-Jeszcze nie widziałeś wszystkiego.
-Czyżby?
-Wierz mi, nie chcesz widzieć więcej.
-Lubię wyzwania. - stwierdził taką śmieszną, silącą się na poważną minę, że parsknęłam śmiechem. - No co?!
-Nie, nic. - powiedziałam przez śmiech. Spojrzałam na niego. Siedział z naburmuszoną miną, z założonymi rękami i patrzył gdzieś przed siebie. - Dziękuję. - odwrócił twarz w moją stronę. - Za kurtkę, po raz kolejny zresztą i za rozmowę.
-Nie ma sprawy. - uśmiechnął się. - Zamierzasz wrócić na imprezę?
-Nie. Jest mi głupio i nie chcę wywoływać jakiejś dziwnej atmosfery. Wracam do domu.
-Więc zadzwonię po taksówkę dla nas. - powiedział, wystukał na klawiaturze telefonu numer i zamówił taksówkę.
-Jesteś pewien, że nie chcesz wrócić na imprezę?
-Już i tak późno, a jutro, w zasadzie nawet dziś, mecz, więc najwyższa pora spać. - wstał i przeciągnął się.
-No tak. W końcu już dawno po dobranocce.
-Przypominam ci, że to ty jesteś młodsza. - wytknął mi język, na co odpowiedziałam mu tym samym.
-Pfff! A ja przypominam tobie, że tylko o jeden dzień. Ale nie będę kontynuowała tej konwersacji, gdyż obawiam się, że będę musiała podczas niej zniżyć się do twojego poziomu, a wtedy z pewnością pokonasz mnie doświadczeniem. Więc lepiej powiedz mi, czy jestem rozmazana, bo zaraz przyjedzie taksówka, a ja nie chcę wystraszyć kierowcy.
Jack patrzył na mnie za zdziwieniem.
-Wow. Jak ty czasem dużo mówisz.
-To po mamie. - uśmiechnęłam się uroczo, trzepocząc rzęsami.
-Podejdź no do światła. - przywołał mnie do siebie ruchem ręki. Zbliżyłam się do kręgu światła bijącego z latarni. Westchnął ciężko i przybrał minę, jakby miał mi oznajmić, że zostały mi dwa miesiące życia.
-Aż tak źle? - zapytałam, próbując zetrzeć rozmazany makijaż z twarzy.
-Nie, żartowałem. - zaśmiał się, za co dostał cios w klatkę piersiową. - Masz tylko trochę pod okiem. Prawym. Moim prawym, twoim lewym. Trochę niżej.. trochę! Nie! Wyżej. Rany... zero wyczucia! Mogę?
Westchnęłam teatralnie i skrzyżowałam ręce na piersiach.
-Proszę, panie „ja mam zajebiste wyczucie”.
Chłopak skupił całą uwagę na tuszu rozmazanym pod moim okiem, robiąc przy tym zeza i starał się zetrzeć go kciukiem. Przyglądałam się mu, podśmiechując się lekko.
-Przestań. - powiedział, nie przestając.
-Ale co? - zapytała niewinnie.
-Przyglądać mi się tak i śmiać.
-Nie mogę oderwać od ciebie wzroku. Jesteś taaaki przystooojny.
-Przestań, peszysz mnie. - powiedział, odrywając się na chwilę od wykonywanej czynności, spojrzał na mnie i zatrzepotał zalotnie rzęsami. Nasze spojrzenia się skrzyżowały, a mnie po plecach przeszły ciarki. Miał takie przeszywające i badawcze spojrzenie, które przyglądało mi się z bardzo bliska. Niemal stykaliśmy się nosami, czułam jego ciepły oddech na swojej twarzy. Nie mogłam przestać patrzeć w jego oczy tak, jak on nie przestawał patrzeć w moje. Zbliżaliśmy się do siebie powoli, co nieuchronnie prowadziło do jednego. Nie byłam w stanie się poruszyć, zareagować w jakikolwiek sposób. Po prostu stałam, wpatrując się w jego oczy i czekałam na to, co się wydarzy, aż w końcu poczułam na swoim wągrach jego ciepłe, miękkie usta. Jego dłoń nadal spoczywała na moim policzku, drugą objął mnie w talii. Moje dłonie powędrowały na jego tors. Pocałunek nie był długi, ale trwał wystarczająco długo, bym poczuła to dziwne uczucie w brzuchu i ciarki na całym ciele. Kiedy obok nas zatrąbił klakson samochodu, odskoczyliśmy od siebie speszeni, nawet na siebie nie spoglądając. Kierowca taksówki opuścił szybę.
-Wy zamawialiście taryfę?
-Tak. - potwierdził Jack. Otworzył przede mną drzwi i wsiadł zaraz za mną, po czym podał kierowcy adres. Przez całą drogę wpatrywałam się w migające za szybą obrazy, nie odzywając ani słowem, podobnie jak Wilshere. Tak samo było, kiedy wysiedliśmy z auta i kiedy szliśmy schodami do mojego pokoju. Zapaliłam światło, a w odpowiedzi usłyszałam sprzeciw, w postacie jęku Aarona. Walijczyk przewrócił się na kanapie na drugi bok i nakrył kołdrą po czubek głowy.
-Czyli śpimy tak, jak ostatnio. - oznajmiłam, chociaż szczerze mówiąc, na chwilę obecną wolałabym spać choćby i na stole w kuchni. Jack poszedł do łazienki, a ja zdjęłam z łóżka płaszcz i torbę, którą zapewne położył tam Aaron. Zapaliłam lampkę przy łóżku i zgasiłam światło w pokoju, po czym zdjęłam bluzę i kurtkę i odwiesiłam je razem z płaszczem na wieszak. Dopiero teraz zaczęłam się zastanawiać, do kogo należy kurtka. Zapytałam o to Jacka, kiedy wyszedł z łazienki. W odpowiedzi usłyszałam jedynie imię Walijczyka. Z piżamą w ręku ruszyłam do łazienki i spędziłam tam najbliższe pół godziny, że Anglik już zasnął. Na szczęście kiedy weszłam do pokoju, słychać było tylko dwa miarowe oddechy śpiących chłopaków.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz